Opus - Horror pogubiony

Są takie filmy, które wchodzą na ekran jak pewny siebie gość na przyjęcie. Wszyscy znamy tego
kolesia. Wita się z każdym, opowiada anegdoty, a po godzinie wszyscy wiedzą, że to on jest duszą towarzystwa. Każdy chce choć na chwilę znaleźć się obok niego, a kobiety patrzą na niego maślanymi oczami. No i Opus próbuje tak wejść… ale potyka się o próg, rozlewa drinka i przez resztę wieczoru udaje, że to było zamierzone. I udowodnij, że jest inaczej.


Ale zacznijmy od początku. Opus opowiada historię młodej dziennikarki, która wraz z grupą innych losowo wybranych osób przyjmuje zaproszenie do odciętej od świata posiadłości legendarnego gwiazdora popu, który zniknął z życia publicznego jakieś 3 de
kady temu. Na miejscu trafia w sam środek jego ekscentrycznego królestwa otoczonego wianuszkiem wiernych pochlebców gdzie pozorna gościnność szybko ustępuje miejsca niepokojącej grze o niejasnych zasadach i coraz mroczniejszych intencjach gospodarza.

Już pierwsze minuty zdradzają, że Mark Anthony Green chciał stworzyć coś na pograniczu Midsommar i Menu. Problem w tym, że zamiast złotego środka dostajemy rozwodnioną zupę z resztek obu dań. Z Midsommar bierze izolację i psychologiczne napięcie, ale bez tej hipnotycznej, narastającej grozy bulgocącej pod przykrywką. Z Menu zapożyczył satyrę na elity, ale pozbawioną ostrego noża, którym można by cokolwiek ukroić.

John Malkovich, wcielający się w legendarnego muzyka, który zniknął z życia publicznego trzy dekady temu, jest solidny, choć nie olśniewa. Widać, że doskonale bawi się rolą, ale jego charyzma nie jest w stanie przykryć fabularnych mielizn tego dzieła. Ayo Edebiri radzi sobie dobrze, lecz przez większość filmu gra na jednej emocjonalnej nucie. I trudno jednoznacznie powiedzieć, czy jej bohaterka jest uwięziona w scenariuszu, który nie daje jej przestrzeni na rozwinięcie skrzydeł, czy też po prostu nie ma już nic więcej do zaoferowania. A w to ostatnie szczerze nie wierzę po jej świetnej roli w Na dnie. To szczególnie bolesne, bo relacja między tą dwójką mogła być i powinna osią napędową opowieści.

Największym problemem Opus jest jego konstrukcja. Film kończy się dokładnie w momencie, gdy widz zaczyna czuć, że historia nabiera tempa. Prawdziwa zabawa zaczyna się na 10–15 minut przed napisami końcowymi, co sprawia, że wcześniejsze sceny wydają się jedynie przydługim wstępem. Całkiem ciekawym i nawet momentami wciągającym, ale idąc na horror nie po to kupiliśmy bilet.

Jakby tego było mało to zakończenie zawodzi idąc w oklepaną klasykę koniecznie w kolorach pasteli. Bo żeby każdemu się podobało, nikt nie poczuł się zawiedziony i tym podobne. Komuś zabrakło jaj, by ostatnią nutą dokręcić śrubę i zrobić mocną klamrę fabularną. No cóż. Mamy co mamy. Lepszego zakończenia już nie dostaniemy.

I tu dochodzi też kolejny grzech. Twórcy próbują zasugerować, że opowiadają o czymś więcej. O mechanizmach kultu jednostki, o toksycznej relacji artysty z publicznością, o medialnym głodzie sensacji. Ale każdy z tych tematów potraktowany jest po macoszemu. To właśnie to miejsce, w którym reżyser powinien zabrać jasne stanowisko, coś powiedzieć, albo zadać nam trudne pytania. Ale… on ogranicza się jedynie do wskazania problemu palcem, po czym idzie dalej jakby nigdy nic.

Opus nie jest horrorem roku. Nie jest nawet horrorem miesiąca. Ale też nie jest filmem, który trzeba omijać szerokim łukiem. W gronie znajomych, z odpowiednim dystansem i przekąskami, można go obejrzeć bez bólu. Tyle, że po seansie zostaje wrażenie, że oglądaliśmy szkic czegoś, co mogło być naprawdę dobre. I to niestety boli. Potencjał był, tylko ktoś po drodze zapomniał o tym, że to miał być horror. W sumie to pierwszy raz, kiedy A24 jednak mnie zawiodło.

Nowsza Starsza